A nie mówiłem? Kresy są polskie „Każdy za siebie i Bóg przeciw wszystkim”

„Każdy za siebie i Bóg przeciw wszystkim”


Niesystemowa, pozasektorowa bańka internetowa wyraźnie oczekuje jakichś kredytów, w stylu gdzieś, coś, Erdoganrozmawiał z Putinem i śp. Ra’isim, to już daruje Asadowi Aleppo, niech chłopak ma. To jak zdziwienie czemu Əliyev tak się uparł na ten Karabach. Podpowiedź – bo mógł. 

Wagnerowcy na Krymie tylko o dekadę wyprzedzili obecny etap. A przecież, jak pamiętamy, w 2020 r. Moskwa bez mrugnięcia patrzyłaby na zawalenie się Baćki, gdyby ten sobie sam nie poradził. Każdy ciągnie ku sobie, nadszedł czas realnej (geo)polityki historycznej, rysowania nowych/starych map, rewizjonizmu i rewanżyzmu. Żadnych krewnych. Żadnych jeńców. Żadnych długoterminowych zobowiązań. A gdzie my, Polacy w tym wszystkim? Już nie jeden, ale lekko licząc o dwa etapy z tyłu. Gdzieś w czasach wychodzenia z konferencji, gdy dorośli rozmawiają. 

Granice są dobre

Nagle granice znów stają się ważniejsze od wpływów, także dlatego, że granice dzielą i chronią, a wpływy działają obustronnie, pociągając za sobą m.in. otwarcie na ruchy mas ludności, jeden z najsilniejszych faktorów przemian w naszych czasach. Interwencja turecka w północnej Syrii cieszy się społecznym poparciem nie tylko dlatego, że jest imperialna, neo-osmańska i zwycięska, ale bo niesie za sobą obietnicę (inna rzecz czy realną) pozbycia się z Turcji syryjskich uchodźców. Erdogan chce rozwiązać realny problem u siebie, a czy przysporzy go przy tym Europie – to już nie jego zmartwienie. Tymczasem Europa też już wie jak ważne są granice, bo choć elity ideologiczne i kierownicy gospodarki są odmiennego zdania – społeczeństwa europejskie wielkim głosem domagają się oddzielenia od reszty świata. To również wielki dysonans poznawczy dla Polaków, którzy 20 lat temu zostali niekwestionowanymi beneficjentami zatarcia wewnętrznych granic UE, a dziś nie potrafią zmierzyć się z kolejnymi konsekwencjami tej przemiany.

Czas wpływów, czas granic

Gdy sto pięć lat temu narzucano austriackiej części upadłych Austro-Węgier dyktat w Saint-Germain-en-Laye wszystkie młode państwa środkowoeuropejskie rwały do siebie terytoria martwego cesarstwa. Jedne Włochy pozostawały zadziwiająco wstrzemięźliwe, choć przecież wcześnie obok Serbii wydawały się najbardziej zainteresowane rozbiorami odwiecznego habsburskiego wroga. A jednak włoski minister spraw zagranicznych, hrabia Sforza oparł się histerycznym krajowym naciskom, żądającym od niego zabezpieczenia na rzecz Rzymu co najmniej całej Dalmacji. Choć oskarżano go o zdradę stanu i grożono śmiercią – Sforza postawił na swoim przekonując, że śliczne wybrzeże, pełne dowodów włoskich wpływów kulturalnych będzie tylko kupą nic nie wartych mokrych kamieni, jeśli zostanie oddzielone granicą nienawiści od reszty ziem Serbów, Chorwatów i Słoweńców, stanowiących jego naturalne zaplecze. Sforza miał swoją rację, SHS, a następnie Jugosławia naturalnie ciążyły ku Włochom, przede wszystkim gospodarczo i to pomimo oficjalnych politycznych oporów Belgradu (przede wszystkim motywowanych włoskim wsparciem dla chorwackiego separatyzmu). A jednak historia dopisała pointę geopolitycznemu realizmowi włoskiego dyplomaty. Był nią faszyzm, narodowa reakcja na „zdradę sojuszników”, „krzywdzące traktaty” i brak namacalnych dowodów zwycięstwa. Takich, które widać na mapach.

Ostatnie 35 lat historii to okres mieszany, z jednej strony dominuje polityka wpływów, stąd m.in. Polska wciąż jest w jednym kawałku częścią gospodarczych Wielkich Niemiec, z drugiej jednak jakieś nowe rozgraniczenia musiały jednak zostać dokonane, choćby m.in. niemiecką Chorwacją a amerykańską Bośnią i Hercegowiną. Czy dziś terytorium staje się znów głównym czynnikiem siły? Pogląd ten wydają się podzielać liderzy ośrodków aspirujących do pozycji mocarstw regionalnych, podczas gdy kandydujące do przywództwa światowego Chiny nadal preferują uzależnianie gospodarcze uznając, że w ich przypadku inwazja na Tajwan nie stanowiłaby bynajmniej kroku w stronę globalnej przewagi.

Ucieczka do przodu

Zmiany granic to jednak nie tylko prosty mechanizm zabezpieczenia przed niechcianą imigracją i pokazy siły To także deklaracje suwerenności, uwolnienia od zobowiązań, przeważnie będących tylko słabo zakamuflowaną formą protektoratów. To wreszcie ucieczka do przodu państw, których elity zdają sobie sprawę z ograniczeń obecnego etapu kapitalizmu. Tak, to prawda, że z nielicznymi wyjątkami nawet państwa z widokami na regionalną mocarstwowość nie są w stanie rozwiązać własnych problemów wewnętrznych, przede wszystkim społeczno-ekonomicznych. A jednak argument „chcemy lepszych szpitali/mniejszej korupcji/czystszych ulic, a nie zdobyczy terytorialnych” jakoś nie przeważa. Do codziennych bylejakości łatwo bowiem się przywyka, a równocześnie łatwo w ludziach wzbudzić tęsknotę do Wielkich Projektów, także w wymiarze geopolitycznym.

Nasz fantom

Czy my w Polsce nie mamy podobnie? Czemu nie porywa ludzi dyskusja o większej dostępności ochrony zdrowia, ale już pomysły CPK czy elektrowni jądrowej pobudzają wyobraźnię i polaryzują? W bardziej podobnej do nas niż chcielibyśmy przyznać Rumunii, która jako organizm społeczny jest w jeszcze gorszym stanie niż III RP – kwestia zjednoczenia z Mołdawią, a nawet przyłączenia zajmowanej przez Ukrainę części Bukowiny jest już częścią debaty publicznej. Prawda, w tym drugim przypadku wprowadzaną głównie spoza głównego nurtu – ale jednak obecną. A przecież my również mamy tuż obok siebie nasz fantom historycznej geopolityki, nasz potencjalny obszar siły i Wielki Projekt, Kresy Wschodnie. Tymczasem budzą one w Polsce politycznej reakcje histeryczno-paniczne, zupełnie ignorujące co się wokół nas dzieje na świecie. Zapamiętajmy więc jedno.

Może przyjść taki moment, że jeśli to nie my zmienimy granice na naszą korzyść – ktoś inny zrobi to naszym kosztem. Lepiej dokonywać rozbiorów niż samemu paść ich ofiarą. Być może trzeciej drogi nie będzie.

Konrad Rękas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Post