30. września1918 r. armia arabska, dowodzona przez emira Fajsala, a zorganizowana pod kierunkiem brytyjskiego agenta, T. E. Lawrence’a, wspomagana przez oddziały australijskie – wkroczyła do Damaszku, kładąc kres czterowiekowemu panowaniu osmańskiemu. Wówczas to Turcy uciekali w bezwładzie, Arabowie byli mieczem Anglosasów, a ostatecznie kwestię władzy rozstrzygnęły mocarstwa kolonialne rysując linie na piasku, jak zgryźliwie, acz trafnie James Barr nazwał w swej głośnej książce podział Bliskiego Wschodu między Francję i Imperium Brytyjskie.
Czyj Damaszek?
Abstrahując bowiem od dzisiejszych emocji kto właśnie miałby prawo czuć się gospodarzem w mieście, którego korzenie sięgać mają XV wieku p. Chr.? Samozwańczy następcy Osmanów, którzy tęsknotą za kalifatem chcą odwrócić 100 lat historii kemalizmu i nacjonalistycznej republiki tureckiej? Równie z własnej kreacji dziedzice Umajjadów? Postkolonialne imperia? A może ci, którzy odwołują się to jeszcze starszej legitymizacji i prą na Damaszek dla odtworzenia granic królestwa Salomona, zapewne tuż przed odbudową jego świątyni?
Ukryty wymiar
Skądinąd zresztą zwłaszcza dla chrześcijan alegoryczność drogi do Damaszku powinna być szczególnie wyraźna, dodając eschatologicznego znaczenia obecnemu etapowi konfliktu. Oczywiście wiele mówi i się pisze o strategicznym znaczeniu Syrii, o roli tych ziem dla geopolitycznej pozycji Iranu, dla mocarstwowych planów władz Turcji, wreszcie dla imperialnych interesów USA, Rosji czy UK. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej wznowionej wojnie chodzi o coś więcej, że ktoś lub coś usilnie próbuje nadać jej właśnie takiego dodatkowego, duchowego wymiaru, wykraczającego nawet poza wymiar jednej tylko religii. Jasne, to także kwestia umiejętnej propagandy, wykorzystywania archetypów cywilizacyjnych i wiary jako takiej, jednak czy ma to aż takie znaczenie czy reżyserzy zachodzących na naszych oczach procesów sami wierzą w napędzające je emocje i wizje?
To nie jest film
Nie o to bowiem chodzi czy świat naprawdę się skończy tylko o to, że tak wiele sił globalnych postępuje tak, jakby koniec świata jaki znamy był już uwzględniony w realizowanych scenariuszach. I nie są to bynajmniej opowiastki, w których słabszy bohater po prostu musi zerwać się w ostatniej rundzie i jednym celnym ciosem powalić okładającego dotąd czempiona. Tymczasem można niekiedy odnieść wrażenie, że niektórzy widzowie sądzą, że właśnie zbliżamy się do takiego właśnie finału: siły zła są już w odwrocie, wystarczy jeden nagły zwrot akcji i będziemy żyli happy even after… To dlatego niektórzy złoszczą się Co tak długo?! Czemu jeszcze nie wygraliśmy?! Co oni tam, nie umieją się dogadać, razem tych złych i poszło!
Nie, proszę Państwa. Nad happy endem trzeba będzie jeszcze ciężko popracować. I sam, drodzy polscy czytelnicy, się nie zrobi. Zwłaszcza nie dla nas.
Konrad Rękas