Reformy Wilczka i Rakowskiego… Dla jednych obiekt westchnień o niedoszłym wariancie chińskim, dla drugich złowrogi zwiastun nadchodzącego kapitalizmu, wreszcie dla wielu czas niekwestionowanej eksplozji polskiej przedsiębiorczości, nie czekającej bynajmniej na 4. czerwca i prawdziwe czy udawane reformy polityczno-ustrojowe.
Warto jednak zauważyć, że jeszcze PRZED Wilczkiem[i], w realiach PRL-u drugiej połowy lat 80-tych z powodzeniem działały tak zwane firmy polonijne i przedsiębiorstwa zagraniczne – często będące po prostu przykrywkami dla krajowego kapitału zgromadzonego przez różnych rzemieślników i badylarzy, którzy już nie musieli obawiać się domiaru i „robienia tylko na progresję”. A jednocześnie, żeby było śmieszniej (?) – to przecież drogę do reform rządu Mieczysława F. Rakowskiego otworzyło pozbycie się poprzedniego premiera, Zbigniewa Messnera, do czego z kolei pretekst dało… OPZZ, atakując go przecież nie z pozycji reformatorskich, ale raczej roszczeniowych (a poniekąd wręcz… pryncypialnych!). Gabinet ten działał więc pod zmultiplikowaną presją: już rozbudzonych zdolności gospodarczych Polaków – wymieszanych jednak wciąż z przekonaniami o możliwości dojścia nie do żadnego „kapitalizmu z ludzką twarzą”, ale raczej „uczciwego socjalizmu dla ludzi”. To wtedy tak dużo opowiadało się w Polsce o wariancie nie chińskim bynajmniej, ale raczej… szwedzkim (dopiero po transformacji przyszła pora na odmienianie przez wszystkie przypadki „społecznej gospodarki rynkowej”). A wszystko to przede wszystkim w określonym otoczeniu międzynarodowym, w którym kluczowe rozstrzygnięcia już zapadły, czy to między Reaganem i Gorbaczowem, czy realnie między politycznym kierownictwem ZSSR (a zatem i Bloku) a globalną finansjerą.
Dla cudzych zysków
Na realia polskie ustalenia te miały o tyle decydujący, a fatalny wpływ, że ci, którzy przyszli PÓŻNIEJ współkreować polską ekonomię, uwłaszczając się już w latach 90-tych (a nie w czasach Wilczka i Rakowskiego) na majątku narodowym – nie działali bynajmniej na własny szczot. Dlatego właśnie nie powstała w RP cała warstwa nomenklatury/OLIGARCHII, typowa dla jelcynowskiej Rosji i współczesnej Ukrainy. Tacy jak Starak, Krauze, Kulczyk, Gawronik, Niemczycki, Stokłosa i inni działali czy to od razu, czy po… przekonaniu na rzecz kapitału zachodniego, przejmującego Polskę jako średnio-wykwalikowanego podwykonawcę (bo już nawet nie rynek zbytu, pozbawiony środków nabywczych monetarystyczną doktryną Balcerowicza).
To właśnie była istota (anty)polskiej transformacji: równocześnie z przejęciem i likwidacją polskiego przemysłu, a wraz z nim i dochodów ludności – zlikwidowała konkurencję w postaci polskiej drobnej i średniej przedsiębiorczości, a w ich miejsce nawet nie utrwaliła tej mitycznej „nomenklatury”, której rządami i własnością w gospodarce tak straszono na przełomie lat 80/90-tych. Stąd i nie ma się co szczególnie łudzić, że np. wcześniejszy start liberalizacji gospodarczej w Polsce dałby nam lepsze pozycje startowe (już pomijając na ile i w jakim stopniu było to realne przy rządach marksistowsko dogmatycznych czy przynajmniej takie udających w ZSSR). Zrozummy bowiem, że co by się nie wydarzyło – wobec podjętych decyzji o finalnym kształcie przyszłego kapitalizmu polskiego żaden samodzielny kapitał polski i tak by nie wystarczył w sytuacji, gdy prywatyzację lat 90-tych prowadzono 1. rabunkowo, 2. dewastacyjnie, 3. od razu z założeniem, że jeśli nie natychmiast – to docelowo w ręce zagraniczne.
Jasne, nawet w Rosji znaczną część własności przemysłowej udało się utrzymać w rękach państwowych (bądź krajowo-oligarchicznych, z opcją re-nacjonalizacji czy przynajmniej politycznego uzależnienia), a na Ukrainie aż trzeba było robić Majdan, żeby móc się do niej dobrać. Wynika to jednak z faktu, że przy wszystkich PRL-owskich kawałach o sowieckiej biedzie i bardaku – tam naprawdę mieli więcej do ukradzenia, więc byli w stanie wygenerować pewne siły obronne/oporowe nawet podczas jelcynowskiej smuty. Polskę jednak faktycznie ci sami „Radzieccy” sprzedali Zachodowi, o tyle więc cała dyskusja „co by było” nie ma większego sensu, bo to nie u nas się rozstrzygało.
Iluzja władzy, iluzja własności, iluzja wolności…
Oczywiście, dla znających temat nieco lepiej cała wizja „polskiego kapitalizmu bez demokracji” wiąże się jednak nie z Wilczkiem, nie z MFR, ani nawet nie z ahistorycznymi przerysowaniami JKM o tym, jak to „generał Jaruzelski nie został polskim Pinochetem”, tylko z koncepcjami niesłusznie zapomnianego dziś trochę, a bardzo ważnego dla końcówki lat 80-tych filozofa i pisarza gospodarczego – Mirosława Dzielskiego. I znowu jednak, cały problem z jego sztandarowym pomysłem, ze słynnym „Listem do porucznika Borewicza...”, sprowadzającym się w pewnym uproszczeniu do wymiany „rządźcie sobie, tylko narodowi się bogacić” (w takiej intencji, że właśnie własność daje wolność gospodarczą, a ta jest kluczową dla prawdziwej swobody jednostek) – polegał na tym, że władza przeprowadziła dokładnie TAKI SAM eksperyment myślowy jak on, dochodząc do dokładnie ODWROTNYCH wniosków. Stąd zamiast oddać wolność gospodarczą za władzę polityczną – oddano pozory wolności politycznej za władzę gospodarczą.
Sprawiedliwość dziejowa sprowadza się co najwyżej do tego, że ta druga też ostatecznie okazała się iluzoryczną, niepodzielnie już przechodząc w ręce zewnętrzne.
Czy więc „polski kapitalizm” był w ogóle możliwy? Nie, bo byłaby to zasadnicza sprzeczność z samą istotą tego systemu, zakładającą jego powszechność, globalność i zniszczenie wszelkich barier, włącznie z docelową atrofią państw, narodów, nawet rodzin, a w pewnym sensie nawet i osobistej wolności ludzkiej. I na tym polega fundamentalny paradoks już nie tylko liberalizacyjnych reform Wilczka/Rakowskiego, ale całej transformacji dokonanej na Polsce – że po wszystkich perypetiach, właśnie dokonując w II poł. lat 80-tych przemian w imię przedsiębiorczości i swobody gospodarczej, znaleźliśmy się w końcu na tak długo obiecywanej… „polskiej drodze do socjalizmu” (czymkolwiek by się ostatecznie nie okazał) i zeszliśmy z niej czy raczej zostaliśmy ściągnięci hasłami, że tam za rogiem będzie jeszcze fajniej, choć zarazem „naprawdę po polsku”.
Tyle, że jedni mówili „socjalizm”, a po prostu dawali ludziom w końcu żyć i zarobić, a ci drudzy wcale nie żartowali z tym kapitalizmem. W którym ani na „ludzką twarz”, ani na żadną „polską drogę” miejsca nie było, nie ma i być nie może.
Konrad Rękas
[i] Który sam był i jest zresztą przeceniany, licząc się jednak jako pewien symbol strategii realizowanej przede wszystkim przez MFR. Którego (mimo wszelkich zgorszeń tak „antykomunistów”, jak i „prawdziwych komunistów”) – bardzo szanowałem i lubiłem. Tak jako premiera, ale przede wszystkim jako REDAKTORA.